Kategorie | Linux, Ubuntu

  

Quo vadis Ubuntu?

Opublikowano 24 maja 2011 przez Franek

Autorką wpisu jest Ania G., ten wpis bierze udział w konkursiepozostałe prace konkursowe.

Osoby zainteresowane tą dystrybucją Linuksa doskonale wiedzą, że premiera najnowszej wersji – 11.04 Natty Narwhal – miała miejsce blisko miesiąc temu 28 kwietnia 2011. Od samego początku, wydanie budziło wiele kontrowersji – zwłaszcza ze względu na zastosowanie nowego środowiska graficznego Unity (będąc przesadnie dokładnym, Unity nie jest środowiskiem graficznym, a menedżerem pulpitu). Drugą rzeczą, która spotkała się z krytyką użytkowników (a może z niezrozumieniem? Zdania są podzielone), było całkowite zaprzestanie wysyłki darmowych płyt z najnowszymi dystrybucjami Ubuntu, które można było zamówić przez ShipIt (oficjalny sklep Ubuntu / Canonical).

O ile negatywne opinie o nowym menedżerze okien mogą być uzasadnione, o tyle dziwi mnie, iż gro użytkowników oburzyło się (ba, zaczęło mieć pretensje do Canonical!) faktem zamknięcia sklepu. Od dalszego komentarza w tej sprawie się powstrzymam, skupię się po prostu na tym, jak wygląda nowe Ubuntu 11.04.

 

Czy Zgrabny Narwal jest przyjazny użytkownikowi?

Tuż po premierze nowej wersji mojej ulubionej dystrybucji Linuksa, odwiedziłam stronę ubuntu.com, aby pobrać obraz ISO. Odbyło się to tradycyjnie – bez najmniejszych problemów. Nie spotkałam się również z przeciążeniem łącz, prędkość pobierania nie schodziła poniżej 650kb/s (Internet 6mb) – wynik satysfakcjonujący.

Następnie sprawdzenie sum kontrolnych, nagranie obrazu, sprawdzenie poprawności nagrania – standardowe procedury, które miały zapewnić mi stabilną instalację.

I tak też było. Instalacja systemu przebiegła bez najmniejszych problemów. Sam instalator nie zmienił się od poprzedniego wydania – jest nadal prosty i przejrzysty. Nie ukrywam, że w kwestii instalacji tego systemu mam już spore doświadczenie i większość czynności wykonuję „z automatu”, jednak uważam, że nie powinna ona sprawić problemu nawet początkującym użytkownikom – zwłaszcza, że w Internecie znaleźć można dziesiątki artykułów przeprowadzających użytkowników krok po kroku przez ten ważny proces.

Choć przydałyby się dodatkowe informacje w samym instalatorze – np. przy przydzielaniu partycji (nie każdy ma dostęp do Internetu z poziomu LiveCD) – ale nic nie może być idealne.

Tak – instalator Ubuntu 11.04 jest przyjazny użytkownikowi.

 

Pierwsze uruchomienie = pierwsze zmiany
I wcale nie mam namyśli Unity tylko… GRUBa. Co się zmieniło w od ostatniej jego wersji w Ubuntu 10.10? Tło! Jest ono teraz fioletowe – podobnie jak Plymouth. Zapewne miało to na celu „zgrabne” (wiele razy będę używać tego słowa, ponieważ nazwa kodowa zobowiązuje) połączenie tych dwóch programów (GRUBa i Plymouth) – czy to się udało? Odpowiedzieć musi każdy sam sobie, ponieważ gusta są różne – mnie osobiście, bardziej odpowiadało czarne tło.

Druga zmiana nie jest widoczna na pierwszy rzut oka. Ujawnia się dopiero przy instalacji nowego jądra w systemie. O czym mówię? GRUB nie jest już zaśmiecany dziesiątkami zainstalowanych kerneli. Twórcy rozwiązali problem w ten sposób, iż na liście widnieje jedynie najnowsza wersja jądra, a pozostałe ukryte są w dodatkowym podmenu. Jakby nie patrzeć, jest to jakaś oszczędność miejsca – brakowało tego w poprzednich wersjach.

Od momentu wyboru systemu do wybrania użytkownika z listy GDM wszystko wygląda „po staremu”. Poważne zmiany zaczynają się dopiero po zalogowaniu do systemu w domyślnej sesji (Ubuntu).

 

Z diabłem twarzą w twarz!
I oto moim oczom ukazuje się „to zło wcielone, ten szatan, ten istny diabeł” – parafrazując słowa „gwiazd” z YouTube. Szczerze? Nie taki diabeł straszny jak go malują.

Unity na pierwszy rzut oka wygląda bardzo przyjemnie i „zgrabnie” – dopiero przy dłuższym użytkowaniu można znaleźć kilka rażących uchybień.

Dobrze – to teraz spróbujmy coś zrobić – na początek postanowiłam odnaleźć terminal. Przyznam, że gdybym nie użyła wyszukiwarki, zrealizowanie mojego pierwszego celu byłoby trudne. Następne kilka minut poświęciłam na zapoznanie się z tzw. dashem oraz menu bocznym.

A może spróbować coś tutaj zmienić? I tutaj pierwszy minus dla Canonical. Unity jest ściśle powiązane z Compizem (póki co) dlatego, aby cokolwiek w nim zmienić należy posiadać w systemie Menedżer ustawień CompizConfig. Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że nie ma takiego pakietu zainstalowanego domyślnie w systemie. A może nie powinno mnie to dziwić, przecież odkąd Compiz jest na wyposażeniu Ubuntu, nigdy nie doświadczyłam, aby CCSM był dostępny tuż po instalacji. No nic, zainstalowałam, uruchomiłam i… się przeraziłam. Ilość dostępnych opcji można policzyć na palcach obu rąk, z czego większość dotyczy zupełnie nieistotnych rzeczy tzw. pierdół. Ostatnią nadzieją na jakiekolwiek zmiany był dconf-editor, odpowiednik „Gnomowskiego” gconf-editora, który posiadał naprawdę potężne opcje konfiguracji tegoż środowiska graficznego. Jak na jego tle wypada dconf-editor? Beznadziejnie, ilość dostępnych opcji zbliżona do tych, dostępnych w CCSM – Bogu dzięki, że się nie dublują.

Konfiguracji Unity mówimy stanowcze nie! Niestety, Unity póki co nie jest środowiskiem, które przystosuje się do nas – to my musimy przystosować się do niego.

Panel górny pozostał praktycznie bez większych zmian. Dodano jedynie do niego AppMenu, którego działaniem jest przechwycenie wszelkich pasków menu z aktywnych okien (Plik | Edycja etc…) i wyświetlenie ich właśnie na górnym panelu. Czy jest to „zgrabne” rozwiązanie? Nie do końca. Wyobraźcie sobie użytkowanie komunikatora (który jak wiadomo rzadko uruchamiany jest na pełnym ekranie), usytuowanego w prawej części ekranu (z lewej jest pasek uruchamiania – „gryzłyby się” wzajemnie :) ). Aby wywołać menu komunikatora należy skierować myszkę na górny panel i z tamtego poziomu zarządzać oknem. Hmm… tak jak pisałam – „zgrabne” to nie jest. Na szczęście istnieje prosty sposób, aby przywrócić paski menu na swoje miejsce. Aby nie być całkowicie przeciw AppMenu dodam, że w przypadku pracy na zmaksymalizowanych oknach otrzymujemy kilkanaście dodatkowych pikseli, dzięki czemu mamy np. więcej miejsca podczas przeglądania strony WWW.

Zegar i kalendarz – ich konfiguracja to naprawdę temat na oddzielny artykuł. Z jednej strony można przyczepić się do trudności w konfiguracji – przykładowo odpowiednie umieszczenie sekwencji %A, %d.%m.%Y, %H:%M w dconf-editorze pozwoli na wyświetlenie piątek, 24.05.2011, 01:08. Z drugiej strony istnieje naprawdę wiele opcji konfiguracji, dlatego ogólny bilans „zysków i strat” wychodzi na zero.

Obszar powiadamiania uległ znacznemu skurczeniu. Dostęp do niego mają jedynie wybrane aplikacje (określone w dconf-editorze). Oczywiście można to zmienić – odblokowując obszar dla wybranych aplikacji lub wszystkich – podsumowując – ograniczenie ilości aplikacji na minus, możliwość odblokowania – nie powiem, że na plus, ale rekompensuje ten minus. Kolejny raz wychodzi na 0.

Panel boczny – wyposażony jest w aktywatory, które są skrótami do aplikacji. Możemy je swobodnie usuwać, dodawać, przemieszczać etc. Dodatkowo ikona aktywatora pełni funkcję agregatora wszystkich otwartych okien danej aplikacji np. otwierając kilka okien terminala, wszystkie dostępne są pod jedną ikoną. Klikając w nią wyświetlane są one w trybie Expo, dzięki czemu za pomocą jednego kliknięcia możemy wybrać interesujące nas okno.

Dodatkowo panel boczny został wyposażony w „zgrabny” przełącznik obszarów roboczych – również na zasadzie Expo, skrót do Programów – wyświetlający najczęściej uruchamiane aplikacje, zainstalowane oraz sugerowane aplikacje. Ponadto dostępny jest również skrót Pliki i katalogi, który wyświetla listę ostatnio używanych katalogów i plików (śledzi to Zeitgeist), pobranych elementów oraz ulubionych katalogów.

Na samym dole widoczna jest ikona kosza.

Panel boczny pełni również funkcję listy okien – jeśli jakaś aplikacja nie posiada aktywatora na panelu, zostanie wyświetlona ikona symbolizująca dany program, do której będzie on minimalizowany.

Jeśli ilość ikon aktywatorów będzie zbyt duża (nie zmieszczą się na panelu) będą one nakładane jeden na drugi – jak na stosie) – bardzo ciekawy efekt.

Tak. Panel boczny jest zgrabny, a jego właściwości przyjazne użytkownikowi.

 

Podsumowanie graficznej strony Unity

Wygląd pulpitu +
Wygląd okien +/
Panel górny +/
Panel boczny +
Konfiguracja Unity

Ostatecznie wychodzi na plus, więc nie jest tak źle! :)

 

A jak to wszystko działa?
Dobrze, nadspodziewanie dobrze.

System startuje całkiem szybko. Nie udało mi się zejść poniżej 15 sekund (tak jak za czasów 9.X), ale obecny wynik jest dla mnie satysfakcjonujący. Niestety po instalacji sterowników do karty graficznej, mój Plymouth odmówił posłuszeństwa i przestał się wyświetlać – a jeśli już się łaskawie wyświetli, to rozjeżdża się po całym ekranie.

Jako posiadaczka karty graficznej ze stajni ATI, przyzwyczaiłam się do problemów z pełnym wykorzystaniem możliwości mojego sprzętu. W Unity sytuacja wygląda nieco lepiej. Skłamałabym pisząc, że wszystko działa wyśmienicie, ale naprawdę, tym razem, sugerowane sterowniki graficzne spisują się lepiej niż te proponowane przez ATI (Catalyst). Co prawda czasem karta graficzna da o siebie znać, ale trochę „powyje” i się uspokoi :)

Zużycie procesora i pamięci RAM w normie, zbliżone do tych z poprzednich wydań Ubuntu.

Bez zarzutów – to tyle w kwestii podsumowania.

 

Unity nie jest takie złe!
Taki nasuwa się wniosek końcowy. Nie twierdzę, że twórcy odwalili przysłowiowy kawał dobrej roboty, jednak stworzyli coś, co może w przyszłości być naprawdę dobrym środowiskiem graficznym. Jednak czeka ich jeszcze dużo pracy, bo póki co Unity ledwie raczkuje.

Z drugiej strony cieszy fakt, iż mimo tak wczesnego stadium rozwoju, Unity posiada już kilka ciekawych rzeczy, których brakuje w alternatywnych środowiskach GNOME czy też KDE.

Warto pamiętać, że w obecnym wydaniu Ubuntu dostępne jest również środowisko graficzne GNOME. Jednak żadne następne wydanie nie będzie standardowo w nie wyposażone – pozostanie jedynie Unity. Miejmy nadzieję, że do tego czasu stanie się ono naprawdę pełnowartościowym środowiskiem graficznym.

  

3 Comments For This Post

  1. BroKenik Says:

    Właśnie pisze z Ubuntu 11.04 i moim zdaniem Unity nie jest jeszcze tak oszlifowane jak Gnome. Problemem w 11.04 jest na dzień dobry BUG ze sterownikiem grafiki i wyciek pamięci z X.org powodujący, że wszystko działa koszmarnie wolno. Dopiero ściągnięcie ciut starszych sterowników dla NVidii oraz poprawki na Xorga powoduje, że wszystko działa płynie i zgrabnie.
    Poza tym nie widzę, powodów dla którego miałbym rezygnować z Ubuntu – tylko dlatego, że domyślnie chłopaki chcą wciskać Unity. Zawsze i wszędzie będzie można sobie Gnome'a doinstalować więc nie widzę powodu – dla którego należałoby robić borutę wobec firmy Canonical.

  2. powermilk Says:

    "Ilość dostępnych opcji można policzyć na palcach obu rąk, z czego większość dotyczy zupełnie nieistotnych rzeczy tzw. pierdół." Przepraszam, ale takie coś mnie zawsze drażni. Skoro można było to policzyć, to powinno być "liczba dostępnych (…)". Ilość używa się dla niepoliczalnych.

  3. Niebieski Says:

    Siedzę jeszcze na ubunciaku 10, ale znajomemu instalowałem wersję 11 i po chwili trochę ja się przystosowałem, trochę GUI zostało podkonfigurowane – w sumie po pierwszych oporach uznałem, że to fajny interfejs. Tak więc to chyba są kwestie gustu…

Leave a Reply

Polityka komentarzy

     
     
Green Dog Says

MiniBlog